Chyba Was jeszcze nim pomęczęPeter Fröberg Idling – Uśmiech Pol Pota pisze:4. To moje pierwsze wspomnienie. Wnętrze dziecięcego wózka. Dorośli idący na zewnątrz, wszyscy w jedną stronę. Niebo jest chyba szare, ale może to teraz sobie dorabiam. Krzyczymy, oni idą, a ja niedługo mam skończyć trzy lata. Pamiętam, że mnie śmieszy, że krzyczymy kiss (kiss znaczy po szwedzku „siki” – tł.). Choć niezupełnie, bo krzyczymy „Kissinger”.
Kissinger!
Kissinger!
Mor! Der! Ca!
Kissinger!
Kissinger!
Mor! Der! Ca!
Jesteśmy w Sztokholmie, jest 17 kwietnia 1975. Hasło brzmi: „USA wynocha, dla nas to radocha”. Phnom Penh zostało zdobyte i tutaj wszystko się zaczyna.
Choć przecież jasne, że nie tu, nie w tym miejscu. Niby dlaczego miałoby zacząć się w Sztokholmie? Zaczyna się w małej bibliotece ze szwedzkimi książkami w Phnom Penh. Szwedzka organizacja pomocy humanitarnej i praktykant. Gdzieś z zachodniego wybrzeża, może z Göteborga. Przynajmniej taką melodię mają jego słowa, kiedy mówi, że ich chyba, kurwa, pojebało.
Pokazuje cienką książeczkę z czarno-białym zdjęciem. Ich chyba, kurwa, pojebało, mówi, a książeczka sklejona jest pożółkłą taśmą.
Tytuł Kampuchea mellan två krig (Kampucza między dwiema wojnami), wydana wiosną 1979. To bardzo entuzjastyczny reportaż z podróży po Demokratycznej Kampuczy Pol Pota.
Autorzy są podani alfabetycznie. Może tylko zgodnie z tradycją, a może to hierarchia do przyjęcia dla ludzi, którzy odrzucają wszelkie hierarchie.
Bo biorąc rzecz nieformalnie, porządek jest jednak inny. Pielęgniarz psychiatryczny, studentka, dziennikarka i światowej sławy pisarz.
Trzy osoby koło trzydziestki, ten ostatni po pięćdziesiątce.
Dwie kobiety i dwóch mężczyzn.
Jedna z kobiet jest zamężna z Kambodżaninem, którego spotkała kilka lat wcześniej we Francji. To ona zna najlepiej młodych, skrajnie lewicowych intelektualistów z Kambodży. Jej mąż jest rewolucjonistą, początkowo reprezentował kraj na placówce dyplomatycznej w Berlinie Wschodnim.
Kiedy ta czwórka Szwedów podróżuje przed Demokratyczną Kampuczę, on przypuszczalnie nie żyje, zgładzony przez rewolucję, za którą walczył.
Ona o tym nie wie, pozostali Szwedzi też nie. Sądzą, że jest zbyt zajęty, żeby się z nimi zobaczyć, zbyt zaabsorbowany swoim rewolucyjnym obowiązkiem.
(…)
5. Pewien strzał sześćdziesiąt lat temu.
Jeden z kolegów Saloth Sara z podstawówki pamięta ten strzał do dziś.
Mecz piłki nożnej przy szkole w Kompong Cham. Strzał z przewrotki. Wciąż istnieje, chociaż tak wiele innych rzeczy zniknęło.
Podobno był niezłym piłkarzem, Saloth Sar. Jeszcze nie Pol Pot, dużo wcześniej. Tylko Saloth Sar. Miał dryg do piłki, ale też słabość do francuskiej poezji romantycznej. Paula Verlaine’a, Wiktora Hugo. I lubił grać na skrzypcach. To mu szło gorzej, mówią ci, co pamiętają.
Możemy sobie wyobrazić ciężką, brązową, skórzaną piłkę. Może jakieś dośrodkowanie. Jak on, odwrócony plecami do bramki, skacze, nożycuje nogami, leżąc niemal poziomo w powietrzu. Trafia piłkę i mocno posyła ją w bramkę.
Kto stał na bramce? Nikt już nie pamięta.
Może Lon Non, młodszy brat późniejszego puczysty Lon Nola i najbliższy przyjaciel Saloth Sara?
Albo może Khieu Samphan, który później został prezydentem Demokratycznej Kampuczy? Syn sędziego był przecież kujonem, do tego parę lat młodszy. Chyba niewiele byłoby z niego pożytku, gdyby grał w polu?
Ten strzał z przewrotki ludzie pamiętają, tam, na boisku, w stolicy prowincji.
Trzydzieści lat później Saloth Sar miał zatwierdzić wyrok śmierci na Lon Nona. Jeśli nie wcześniej, to właśnie wtedy grali w przeciwnych drużynach. Czy zanim wydał zgodę na egzekucję, pomyślał o czasach, gdy byli nierozłączni? Kiedy kopali piłkę albo kąpali się razem w Mekongu? Czy rewolucyjne seanse samokrytyki całkiem wykorzeniły jego sentymenty?
Strzał z przewrotki, bramka. Czarujący Saloth Sar. Uśmiechnięty. Jak chyba każdy strzelec bramki.
11. Zmikrofilmowane strony gazet przelatują jedna za drugą, wyświetlane na białym ekranie przede mną. Projektory stoją jeden za drugim w mrocznej Sali w podziemiach Biblioteki Królewskiej w Sztokholmie. Większość jest zajęta i terkocze, gdy naukowcy przewijają taśmy wte i wewte. Każdy siedzi przed swoim prostokątem światła, pogrążony w pokrytych niepamięcią newsach i fotografiach.
15 kwietnia 1975. Przewijam dalej. Strony śmigają szybko. 16 kwietnia 1975. Jadę dalej. Zdjęcia, ogłoszenia. Piłkarz Ralf Edström rozbił sobie wargę, Olof Palme nazywa Czechosłowaków marionetkami dyktatury.
17 kwietnia 1975. Na czołówkach dzienników „Aftonbladet” i „Expressen” ta sama wiadomość: „Phnom Penh zdobyte”. Wysłannicy obu gazet relacjonują bezpośrednio stamtąd. Na ulicach sceny radości. Partyzanci i żołnierze rządowi padają sobie w ramiona. Broń umilkła. Obaj są świadkami, jak trupio blady premier Sirik Matak próbuje schronić się w siedzibie Czerwonego Krzyża. Jak musi zawrócić spod bramy.
Dalszy ciąg reportaży w środku gazet.
Dzienniki poranne nie zdążyły z tym newsem. Trafia na pierwsze strony następnego dnia.
(…)
Przekręcam gałkę projektora. Strony lecą jedna za drugą w szybkim tempie. To inne czasy. Jaki przewrót w kraju Trzeciego Świata mógłby dziś trafić na nagłówki porannych gazet? Jaka wojna, w której nie są bezpośrednio zaangażowane USA czy UE, mogłaby zająć czołówki popołudniówek?
Gazety są komercyjne, i wtedy, i teraz. Piszą o tym, co się sprzedaje, o czym większość ludzi chce czytać.
Mówi się czasem, że ówczesne zainteresowanie małymi, biednymi krajami gdzieś spoza linii horyzontu wynikało w istocie z egoizmu.
W 1975 trwała zimna wojna. Każdy drobny lokalny konflikt mógł, przy udziale wielkich mocarstw, przerodzić się w globalną wojnę atomową. Dlatego było ważne, żeby wiedzieć, co dzieje się w Angoli, Kambodży i na Kubie.
Możliwe też, że ludzi w tamtych czasach po prostu bardziej obchodzili inni ludzie, nawet ci spoza zachodniego świata.
15. Na półce w domu moich rodziców natrafiam na znajomą książkę. Przednia część gdzieś się zapodziała, ale był tam tytuł: Książka do historii. To najwyraźniej norma, że ta książka się rozpada. Wydrukowano ją w pewnej starej stodole, w 1970, w nowo powstałym wtedy wydawnictwie Ordfront. Klej, którego użyto, poprzedniej zimy zamarzł, więc książki wyszły dość nietrwałe.
Książka do historii to pierwszy większy sukces komercyjny oficyny i pamiętam, że jako dziecko często ją czytałem. Składa się na nią w sporej części rysunkowy obraz historii. Zamiast o królach i wojnach książka mów o tym, jak żyło się ludziom od epoki lodowej do dzisiaj.
Czyli właściwie do wtedy.
Ostatni rozdzialik jest poświęcony kolonializmowi i rewolucjom z lat sześćdziesiątych. Przez dwie sąsiednie strony przebiega transparent. Na nim widnieje napis: „Korea Kuba Wietnam Chiny Albania”. Pod nim sielski obrazek: ludzie pracujący razem na polach.
Czytam: „Cały lud uczestniczył w wyzwalaniu swego kraju. Teraz chodziło o to, aby biurokraci, partyjni bonzowie czy technicy nie wydarli władzy z rąk ludu! Ażeby urzędnikom i pracownikom umysłowym nie wydawało się, że są kimś lepszym od zwykłych robotników, co roku powinni zakosztować pracy w fabryce lub na roli. Drzwi uniwersytetów i innych szkół wyższych są otwarte dla robotników i chłopów. Chłopów nie zmusza się, by migrowali do wielkich miast przemysłowych, tak jak w Związku Radzieckim. Odwrotnie, buduje się fabryki w małych miasteczkach i wsiach, gdzie ludzie już mieszkają”.
[ Dodano: Wto 03 Sty, 2012 ]
I jeszcze dłuższy kawałek z poprzedniej lektury:
I przy okazji pytanie do Bastiana i innych potencjalnie zainteresowanych - co byś polecał z radzieckiej powojennej fantastyki? Bo, patrząc na sygnaturkę, coś tam czytałeś...Arkadij i Borys Strugaccy - Piknik na skraju drogi pisze:W „Barge” było mnóstwo światła i bardzo apetycznie pachniało. „Barge” również się zmienił – ani nie potańczysz, ani się nie ubawisz jak niegdyś. Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi się, a Red Shoehart wsunął tu pewnie swój piegowaty nos, skrzywił się i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi, interes prowadzi jego stara, dorwała się nareszcie – stali, solidni klienci, cały instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie również – przytulne gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara gospoda.
W jednym z gabinetów Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat [Nobla] siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na pół miesięcznik. Nunnun podszedł do stolika.
– Czy można się przysiąść? – zapytał.
Walentin podniósł na niego czarne okulary.
– A – powiedział. – Proszę bardzo.
– Za chwilę, tylko ręce umyję – powiedział Nunnun, przypomniawszy sobie nagle pryszcz.
Znali go tu dobrze. Kiedy wrócił i usiadł naprzeciw Walentina, na stole już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu – nie za zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesięcznik i wypił łyczek kawy.
– Słuchaj – powiedział Nunnun, odkrawając kawałek mięsa. – Jak sądzisz, czym się tu wszystko skończy?
– Co masz na myśli?
– Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo–przemysłowe, cała ta kasza… Czym to wszystko może się skończyć?
Walentin długo patrzył na Nunnuna ślepymi czarnymi szkłami. Następnie zapalił papierosa i powiedział:
– Dla kogo? Skonkretyzuj.
– No, powiedzmy, dla całej ludzkości.
– To zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście, czy nie – powiedział Walentin. – Teraz już wiemy, że dla ludzkości pojmowanej jako całość Lądowanie przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez śladu. Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając na ślepo kasztany z tego ognia, koniec końców wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie na naszej planecie stanie się w ogóle niemożliwe. To naturalnie będzie pech. Jednakże chyba zgodzisz się ze mną, że coś podobnego zagrażało ludzkości zawsze. – Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. – Widzisz, ja już dawno odwykłem od rozważań na temat ludzkości jako takiej. Ludzkość, pojmowana jako całość, jest zbyt stacjonarnym układem – nie ma sposobu, żeby ją ruszyć z miejsca.
– Tak uważasz? – z rozczarowaniem zapytał Nunnun. – No cóż, może i masz rację...
– Powiedz mi szczerze, Richard – wyraźnie zabawiając się zaczął Walentin. – Na przykład dla ciebie, człowieka interesu, co się zmieniło w związku z Lądowaniem? Dowiedziałeś się, że we Wszechświecie istnieje co najmniej jeszcze jeden rozum oprócz ludzkiego. No i co?
– Jak by ci tu powiedzieć? – wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął tę rozmowę. Nie było o czym mówić. – Co się zmieniło dla mnie? Na przykład już od wielu lat czuję się trochę nieswojo, może nawet niepewnie. Dobrze, tamci wpadli na chwilę i od razu się wynieśli. A jeżeli przylecą znowu i przyjdzie im do głowy pozostać? Dla mnie, człowieka interesu, to nie jest, widzisz, retoryczne pytanie – kim oni są, jak żyją i czego chcą? W najbardziej prymitywnym wariancie, muszę myśleć, jak w razie czego mam przestawić produkcję. Muszę być przygotowany. A jeżeli w ogóle okażę się zbyteczny w ich systemie? – Ożywił się. – A jeżeli my wszyscy okażemy się zbyteczni? Słuchaj, Walentin, jeżeli już rozmawiamy na ten temat, czy istnieją jakieś odpowiedzi na te pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrócą, czy nie?
– Odpowiedzi istnieją – odparł Walentin uśmiechając się. – Jest ich nawet bardzo wiele, możesz sobie wybrać dowolną, wedle gustu.
– A jak ty sam uważasz?
– Mówiąc szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślać poważnie na ten temat. Dla mnie Lądowanie to przede wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co umożliwia przeskoczenie kilku stopni naraz w procesie poznania. Powiedzmy, coś w rodzaju podróży w przyszłość techniki. No, mniej więcej tak, jakby w laboratorium Izaaka Newtona znalazł się nagle współczesny generator kwantowy...
– Newton by nic nie zrozumiał.
– Jesteś w błędzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
– Tak? no dobrze. Bóg z nim, to znaczy z Newtonem. Ale jak ty sam, pomimo wszystko, interpretujesz Lądowanie? niechże to będzie nawet niepoważna interpretacja...
– Dobrze, odpowiem ci. Ale muszę cię uprzedzić, Richard, że twoje pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia to sprzeczna z naturą krzyżówka naukowej fantastyki z logiką formalną. U podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka – przypisywanie pozaziemskiemu intelektowi ludzkiej psychiki.
– Dlaczego fałszywa? – zapytał Nunnun.
– A dlatego, że biolodzy już się raz sparzyli, kiedy próbowali przypisać psychikę człowieka zwierzętom. Ziemskim zwierzętom, zauważ.
– Przepraszam – powiedział Nunnun. – To zupełnie inna sprawa. Przecież mówimy o psychologii rozumnych istot.
– Tak. Wszystko byłoby znakomicie, gdybyśmy wiedzieli, co to takiego rozum.
– A czy nie wiemy? – zdziwił się Nunnun.
– Wyobraź sobie, że nie. Zwykle punktem wyjścia jest niezmiernie prymitywne założenie: rozum jest to ta właściwość człowieka, która różni jego działanie od działania zwierząt. Taka, rozumiesz mnie próba odgraniczenia właściciela od jego psa, który jakoby wszystko rozumie, tylko nie potrafi powiedzieć. Zresztą z tej prymitywnej definicji wynikają logicznie inne, ciekawsze. Bazują one na gorzkich, wnioskach z obserwacji wspomnianej już działalności człowieka. Na przykład: rozumem nazywamy zdolność żywej istoty do popełniania uczynków niecelowych i pozbawionych wszelkiego sensu.
– Tak, to o nas – zgodził się Nunnun.
– Niestety. Albo, powiedzmy, definicja – hipoteza. Rozum jest to skomplikowany instynkt, który się jeszcze ostatecznie nie ukształtował. Przyjmujemy, że instynktowna działalność jest zawsze racjonalna i celowa. Upłynie milion lat, instynkt ukształtuje się ostatecznie i wtedy przestaniemy popełniać błędy, która to umiejętność stanowi zapewne immanentną cząstkę rozumu. I wówczas, jeżeli coś się zmieni we wszechświecie, spokojnie sobie wymrzemy – właśnie dlatego, że oduczyliśmy się popełniać błędy, to znaczy wypróbowywać różne, nie przewidziane rygorystycznym programem warianty.
– W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
– Proszę bardzo, służę ci następną definicją, niezmiernie wzniosłą i szlachetną. Rozum jest to umiejętność wykorzystywania potencjału otaczającego nas świata, bez uciekania się zniszczenia tego świata.
Nunnun skrzywił się i pokręcił głową.
– Nie – powiedział. – To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że człowiek w odróżnieniu od zwierząt odczuwa nieprzepartą potrzebę wiedzy? Gdzieś o tym czytałem.
– Ja również – powiedział Walentin. – Ale całe nieszczęście polega na tym, że człowiek, a w każdym razie ludzkość w swojej masie, bez trudu przezwycięża tę swoją potrzebę wiedzy. Moim zdaniem taka potrzeba w ogóle nie istnieje. Istnieje potrzeba zrozumienia świata, a do tego wiedza nie jest potrzebna. Dla przykładu hipoteza o Bogu daje z niczym nieporównywalną możliwość zrozumienia absolutnie wszystkiego, absolutnie niczego się nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model świata i interpretuj każde wydarzenie w oparciu o ten uproszczony system. Takie podejście do problemu nie wymaga żadnej wiedzy. Kilka wyuczonych formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł praktyczny, i tak zwany zdrowy rozsądek.
– Poczekaj – powiedział Nunnun. Dopił piwo i z hałasem postawił pusty kufel na stole. – Nie odbiegajmy od tematu. Na przykład: człowiek spotyka istotę z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
– Nie mam pojęcia – oświadczył ubawiony Walentin. – Wszystko, co czytałem na ten temat, sprowadza się do błędnego koła. Jeżeli oboje są zdolni do nawiązania kontaktu, to znaczy, że są rozumni. I na odwrót – jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogólniając – jeżeli istota z innej planety ma honor posiadać ludzką psychikę, to znaczy, że jest rozumna. Tak to wygląda.
– Masz ci los – powiedział Nunnun. – A ja myślałem, że już wszystko jest posegregowane i leży na odpowiednich półkach...
– Posegregować nawet małpa potrafi – zauważył Walentin.
– Nie, poczekaj – powiedział Nunnun. Nie wiadomo dlaczego czuł się oszukany. – Ale jeżeli nie wiecie takich prostych rzeczy... Dobra, Bóg z nim, z rozumem: widocznie sam diabeł w tym się nie rozezna. No a Lądowanie? Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
– Proszę bardzo – powiedział Walentin. – Wyobraź sobie piknik... Nunnun drgnął.
– Jak powiedziałeś?
– Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polanę wjeżdża samochód, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z prowiantem, dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe... Rozpalają ognisko, stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. Zwierzęta, ptaki i owady, które przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co się działo, wyłażą ze swoich kryjówek. I cóż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna, leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają się stare szmaty, przepalone żarówki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto przywiezione z niewiadomych bagien... no, sam rozumiesz, ślady ogniska, ogryzki jabłek, papierki od cukierków, puszki po konserwach, puste butelki, czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety, bilon, zwiędłe kwiaty z innych lasów...
– Zrozumiałem – powiedział Nunnun. – Piknik na skraju drogi.
– Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz, czy oni wrócą, czy nie?
– Daj no mi papierosa – powiedział Nunnun. – Niech diabli porwą waszą samozwańczą naukę! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
– To twoje prawo – zauważył Walentin.
– To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
– Dlaczego?
– No, w każdym razie nie zwrócili na nas uwagi...
– Wiesz, na twoim miejscu ja bym się za bardzo nie martwił – poradził Walentin.
Nunnun zaciągnął się, zakasłał i zdusił papierosa.
– Wszystko jedno – powiedział z uporem. – To niemożliwe, niech was diabli wezmą! Skąd, wy uczeni, tak gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy staracie się ich poniżyć?
– Chwileczkę – powiedział Walentin. – Posłuchaj... Zapytacie mnie: w czym jest wielkość człowieka? W tym, że wyzwolił nieomal kosmiczne moce przyrody? Że w czasie tak krótkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na Wszechświat? Nie w tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwać również w przyszłości.
Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
– Być może... – powiedział niepewnie. – Oczywiście, z takiego punktu widzenia...
– Nie przejmuj się – niefrasobliwie powiedział Walentin. – Piknik – to przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze mówiąc, tylko tak, obrazek... Tak zwani poważni ksenologowie próbują uzasadnić znacznie solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko rozwinięty Intelekt zrzucił na Ziemię kontenery z próbkami swoich osiągnięć w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt ów oczekuje, że po zapoznaniu się z tymi próbkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wówczas będziemy w stanie posłać w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
– To już znacznie lepiej – powiedział Nunnun. – Widzę, że i między uczonymi trafiają się przyzwoici ludzie.
– Albo jeszcze inaczej. Lądowanie istotnie miało miejsce, ale tamci wcale się nie wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko o tym nie wiemy. Przybysze zagnieździli się w Strefach i starannie nas studiują, przygotowując jednocześnie ludzi do okrutnych cudów czasu, który nadchodzi.
– To rozumiem! – powiedział Nunnun. – Wtedy przynajmniej można pojąć, co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem mówiąc, twój piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
– Dlaczego nie wyjaśnia? – nie zgodził się Walentin. – Czy któraś z dziewcząt nie mogła zapomnieć na polanie ulubionego mechanicznego niedźwiadka?
– No nie, tego to za wiele – kategorycznie oświadczył Nunnun. – Ładny niedźwiadek! Aż ziemia się trzęsie... Zresztą, oczywiście, może być i niedźwiadek. Piwa? Rozalia! Dwa piwa dla panów ksenologów!... A jednak przyjemnie z tobą pogawędzić – powiedział do Walentina. – Takie, wiesz, przeczyszczenie mózgu, jakby mi gorzkiej soli nasypano do czaszki. Bo to pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego się nie spodziewa, co serce zaspokoi...
Przynieśli piwo. Nunnun upił tyk, obserwując znad piany Walentina, który z powątpiewaniem i wstrętem wpatrywał się w swój kufel.
– Nie masz ochoty? – zapytał Nunnum oblizując wargi.
– Bo ja, prawdę mówiąc, nie piję – niezdecydowanie powiedział Walentin.
– Naprawdę? – zdumiał się Nunnun.
– Do diabła! – powiedział Walentin. – Musi przecież na tym świecie być choć jeden niepijący... – zdecydowanym ruchem odsunął kufer – Zamów dla mnie koniak, jeżeli już – powiedział.
– Rozalia! – wrzasnął niezwłocznie już zupełnie rozweselony Nunnun. Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
– Bez względu na wszystko, bardzo mi się to nie podoba. Już nie mówię o tym twoim pikniku – to w ogóle zwyczajne świństwo! Ale jeżeli nawet przyjąć wersję, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z ich strony. Jeszcze rozumiem „bransolety”, „pustaki”... Ale po co „czarci pudding”? „Łysica” po co? I ten ohydny puch...
– Przepraszam – powiedział Walentin wybierając plasterek cytryny. – Twoja terminologia nie jest dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam, łysica?
Nunnun roześmiał się.
– To folklor – wyjaśnił. – Roboczy żargon stalkerów. „Łysice” to obszary wzmożonej grawitacji.
– Aha, grawikondensaty... Ukierunkowana grawitacja. O tym porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
– A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
– A to dlatego, że ja sam nie rozumiem – odpowiedział Walentin. – Mam już układy równań, ale jak je zinterpretować – nie mam zielonego wyobrażenia... A „czarci pudding” to zapewne koloidowy gaz?
– Zgadza się. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
– Coś niecoś – niechętnie odparł Walentin.
– Ci idioci umieścili porcelanowy kontener z „puddingiem” w specjalnej komorze, szczelnie izolowanej... To znaczy oni myśleli, że komora jest szczelnie izolowana... a kiedy manipulatorami otworzyli kontener, „pudding” przesączył się przez metal i plastyk jak woda przez bibułę, wykipiał na zewnątrz i wszystko, z czym wszedł w kontakt, zamienił również w pudding. Zginęło trzydziestu pięciu ludzi, ponad stu jest okaleczonych, a całe laboratorium nie nadaje się do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A teraz pudding spłynął do piwnic i na niższe piętra... Prześliczne preludium do kontaktu...
Walentin okropnie się skrzywił.
– Tak, to wszystko wiem – powiedział. – Jednakże zgodzisz się chyba ze mną, Richard, że przybysze nie mają z tym nic wspólnego. Skąd oni mogli wiedzieć, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
– A należałoby wiedzieć! – pouczająco stwierdził Nunnun.
– Oni zaś odpowiedzieliby na to: już dawno należało zlikwidować przemysł zbrojeniowy.
– Też racja – przyznał Nunnun. – No więc niechby się tym zajęli, jeżeli są tacy wszechpotężni.
– To znaczy, że proponujesz im ingerencję w wewnętrzne sprawy ludzkości?
– Hm – powiedział Nunnun. – W ten sposób oczywiście możemy zajść bardzo daleko. Zostawmy to. Lepiej powróćmy do początku naszej rozmowy. Czym to wszystko się skończy? No na przykład wy, uczeni. Czy macie nadzieję na znalezienie w Strefie czegoś naprawdę epokowego, czegoś co rzeczywiście pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
Walentin wzruszył ramionami.
– Zwracasz się pod niewłaściwy adres, Richard. Ja nie lubię jałowych spekulacji. Kiedy mowa o takich poważnych sprawach, jestem zwolennikiem ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąć za punkt wyjścia to, co już znajduje się w naszych rękach, przed nami cały wachlarz możliwości i niczego określonego powiedzieć na razie nie można.
– No dobrze, spróbujemy z drugiego końca. Co, twoim zdaniem, już mamy w ręku?
– Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele zdumiewających zjawisk. W niektórych przypadkach nauczyliśmy się nawet wykorzystywać te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do nich... Małpa naciska czerwony guziczek – dostaje banana, naciska biały – dostaje pomarańczę, ale jak zdobyć banany i pomarańcze bez naciskania guziczków – tego małpa nie wie. I jaki jest związek między guziczkami a pomarańczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, „owaki”. Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w których rozmnażają się przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobić ani jednego „owaka”, nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprędko zorientujemy się w tym wszystkim... Sformułowałbym to następująco: istnieją obiekty, dla których znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy się nimi, chociaż prawie na pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie przekonany, że w większości wypadków wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale jednak coś niecoś przydaje się nam: „owaki”, „bransolety” pobudzające procesy biologiczne... różne typy quasi – biologicznych mas, które dokonały takiego przewrotu w medycynie... Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory, nowe gatunki nawozów sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkę, jak widzę, sam nosisz... Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu ludzkość została nimi uszczęśliwiona, chociaż nigdy nie należy zapominać, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa końce...
– Niepożądane zastosowanie? – wtrącił Nunnun.
– A tak. Powiedzmy zastosowanie „owaków” w przemyśle zbrojeniowym... Ale ja nie o tym... Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub więcej zbadaliśmy i mniej lub więcej jesteśmy w stanie objaśnić. Obecnie jest to tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś pięćdziesiąt lat sami nauczymy się produkować te królewskie pieczęcie i wtedy do woli będziemy mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą obiektów – bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych współczesnych wyobrażeń, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne różnych typów. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkę magnetyczną. Panow to bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdować się źródło tak potężnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego superstabilności... nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiać fantastyczne hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o których nawet się nam nie śniło. Albo weźmy K–25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z których robi się biżuterię?
– „Czarne bryzgi” – powiedział Nunnun.
– O to, to, „czarne bryzgi”... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości, to wiesz. Jeśli przez taką kulkę przepuścić promień światła, to światło wyjdzie z niej z opóźnieniem, przy czym to opóźnienie zależy od wagi kulki, od jej rozmiarów, od jeszcze niektórych parametrów, i długość fali wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co to jest? Dlaczego? Istnieje szaleńcza teoria, według której te twoje „czarne bryzgi” to gigantyczne obszary przestrzeni, która posiada zupełnie inne właściwości niż nasza i która pod działaniem naszej przestrzeni przyjęła taką właśnie zwiniętą formę... Walentin wyjął papierosa l zapalił. – Krótko mówiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie umiemy zadać. Wspomniany wyżej sir Izaak, być może, nie byłby w stanie pojąć zasady działania lasera, ale w każdym razie zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale istnienie takich obiektów jak pułapki magnetyczne K–25, „biały pierścień” – za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież istnieje jeszcze trzecia grupa...
– Tak – powiedział Nunnun. – „Czarci pudding” i Inne śliczności...
– Nie, nie. To wszystko należy zaliczyć albo do pierwszej, albo do drugiej grupy. Mam na myśli obiekty, o których nic nie wiemy, albo wiemy tylko ze słyszenia, i które nigdy nie trafiły w nasze ręce. To, co nam sprzątnęli sprzed nosa stalkerzy – sprzedali nie wiadomo komu, czy też ukryli... I to, o czym milczą. Legendy, półlegendy, „maszyna życzeń”, „Dick włóczykij”, „wesołe upiory”...
– Chwileczkę, chwileczkę – powiedział Nunnun. – A to co znowu takiego? „Maszyna życzeń” – rozumiem...
Walentin zaśmiał się.
– Widzisz, my również mamy swój roboczy żargon. „Dick włóczykij” – to ten właśnie hipotetyczny niedźwiadek, który rozrabia w ruinach fabryki. A „wesołe upiory” – to pewna groźna turbulencja, która pojawia się w niektórych rejonach Sfery.
– Pierwszy raz słyszę – oznajmił Nunnun.
– Rozumiesz, Richard – powiedział Walentin – grzebiemy w Strefie już dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysięcznej części tego, co tam się znajduje. A jeżeli już mówić o wpływie Sfery na człowieka... O właśnie, musimy jeszcze zaklasyfikować kolejną czwartą grupę. Już nie obiektów, tylko oddziaływań. Ta grupa zbadana jest skandalicznie niedbale, chociaż moim zdaniem dysponujemy wystarczającą ilością faktów. I wiesz, Richard, czasem robi mi się zimno, kiedy myślę o tych faktach.
– Żywe trupy... – mruknął Nunnun.
– Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic więcej. Jak by ci wyjaśnić... To można sobie wyobrazić. Ale jeżeli wokół człowieka zaczynają znienacka zachodzić metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
– Masz na myśli emigrantów...
– Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam cię, niezmiernie ścisła nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprócz tego to bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
Walentin najwidoczniej z lekka sobie podchmielił. Zaczął mówić głośniej, policzki mu poróżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni powędrowały wysoko do góry, marszcząc czoło w harmonijkę.
– Rozalia! – wrzasnął nagle. – Jeszcze jeden koniak! Podwójny!
– Lubię niepijących – z szacunkiem powiedział Nunnun.
– Bez dygresji! – surowo osadził go Walentin. – Słuchaj co do ciebie mówią. To bardzo dziwne. – Podniósł kieliszek, jednym łykiem wypił połowę i ciągnął dalej. – My nie wiemy, co się stało z biednymi mieszkańcami Harmont w samym momencie Lądowania. Ale oto jeden z nich postanowił wyemigrować. Jakiś tam zwyczajny obywatel. Fryzjer. Syn fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi się, powiedzmy, do Detroit. Otwiera zakład fryzjerski i zaczyna się diabelski obłęd. Ponad dziewięćdziesiąt procent jego klientów nie przeżywa nawet roku: giną w katastrofach samochodowych, wypadają z okien, wyrzynają ich gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i tak dalej, i tak dalej. Wzrasta liczba klęsk żywiołowych w Detroit i jego okolicach, nie wiadomo skąd nadciągają trąby powietrzne i tajfun, których w tych miejscach nie widywano od tysiąc siedemset zapomnianego roku. I wiele innych przyjemności tego rodzaju, i takie kataklizmy zdarzają się w każdym mieście, na każdym terenie, wszędzie tam, gdzie osiedlają się emigranci z rejonu Lądowania, a liczba tych kataklizmów jest wprost proporcjonalna do liczby emigrantów zamieszkałych w danym rejonie, i zwróć uwagę, podobne oddziaływanie mają tylko ci emigranci, którzy przeżyli samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu, na statystykę nieszczęśliwych wypadków nie mają wpływu. Mieszkasz tu już dziesięć lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można cię przenieść choćby do Watykanu. Jak wyjaśnić podobne zjawisko? Czego się wyrzec – statystyki? Czy może zdrowego rozsądku? – Walentin złapał kieliszek i osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał się za uchem.
– Hm, tak – powiedział. – W ogóle to sporo słyszałem o tych rzeczach, ale jeśli mam być szczery, zawsze przypuszczałem, że w tym wszystkim, delikatnie mówiąc jest sporo przesady... Rzeczywiście z punktu widzenia naszej potężnej pozytywistycznej nauki...
– Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy – przerwał mu Walentin. Zdjął okulary i wpatrzył się w Nunnuna czarnymi ślepawymi oczami. – U wszystkich ludzi, którzy dostatecznie długo kontaktują się ze Strefą, ulega zmianie zarówno genotyp jak i fenotyp. Czy ty wiesz, jakie dzieci rodzą się w rodzinach stalkerów, czy wiesz, co się dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego? Gdzie czynnik mutagenny? W Strefie nie ma żadnej radiacji. Chemiczna struktura powietrza i gleby w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikę, nie przedstawia od tej strony żadnego niebezpieczeństwa. Co mam robić w tych warunkach – uwierzyć w czary? W uroki?...
– Ogromnie ci współczuję z powodu twoich rozterek – odparł Nunnun. – Ale jeśli mam być szczery, to mnie osobiście znacznie bardziej działa na nerwy zmartwychwstały nieboszczyk niż dane statystyczne. Tym bardziej że danych statystycznych nie widziałem, a z nieboszczykami niejednokrotnie miałem przyjemność... Walentin lekkomyślnie machnął ręką.
– A tam, te twoje trupy... – powiedział. – Słuchaj, Richard, czy tobie naprawdę nie wstyd? niezależnie od wszystkiego masz przecież wyższe wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy... rekonstrukcja według szkieletu... kukły... A poza tym zapewniam cię – z punktu widzenia podstawowych zasad, te twoje fantomy to nie mniej i nie bardziej zdumiewające zjawisko niż wieczne akumulatory. Po prostu "owaki" naruszają pierwszą zasadę termodynamiki, a fantomy – drugą, i na tym polega cała różnica. My wszyscy w pewnym sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka jaskiniowego – nie możemy sobie wyobrazić nic okropniejszego od upiora czy wilkołaka. A tymczasem naruszenie związku przyczynowo–skutkowego to coś znacznie straszniejszego niż całe stada upiorów albo tych tam monstrów Rubinsteina... czy Wallensteina?
– Frankensteina.
– Tak, oczywiście, Frankensteina. Madame Shelle. Żona poety. Albo córka. – Nagle roześmiał się. – Te twoje fantomy mają jedną ciekawą właściwość – autonomiczną zdolność do życia. Można na przykład odciąć im dowolną część ciała i ona będzie żyła. Oddzielnie. Bez żadnych roztworów fizjologicznych... Ostatnio dostarczyli nam do instytutu jednego takiego nieboszczyka, no więc zaczęli go preparować to mi laborant Boyda opowiadał. Oddzielili prawą rękę dla jakichś tam dalszych badań, przychodzą następnego ranka, a ona figę pokazuje... – Walentin roześmiał się. – No? I tak trwa do dzisiaj! To rozewrze palce, to znowu zaciśnie. Jak sądzisz, co ona chce przez to powiedzieć?
– Według mnie symbol jest dość przejrzysty – powiedział Nunnun patrząc na zegarek. – Czy nie czas już na nas, Walentin? Mam jeszcze jedną ważną sprawę do załatwienia.
– No to chodźmy – powiedział Walentin daremnie próbując utrafić twarzą w oprawkę okularów. – Ufff, upiłeś mnie fatalnie... – ujął okulary w obie dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. – Jesteś samochodem?
– Tak, odwiozę cię.
Obaj zapłacili i poszli do wyjścia. Walentin co chwila z rozmachem przykładał palec do skroni witając znajomych laborantów, którzy z ciekawością gapili się na znakomitość światowej fizyki. Przy samych drzwiach, żegnając rozpływającego się w uśmiechu portiera, Walentin strącił sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili się im na ratunek.
– Ufff, Richard – dogadywał Walentin pakując się do peugeota. – Nieludzko mnie spiłeś. Tak nie można, u diabła... To nie wypada. Jutro prowadzę doświadczenie...
I zaczął opowiadać z zapałem o jutrzejszym doświadczeniu. Nunnun odwiózł go do miasteczka dla naukowców.
A oni też się boją, myślał, wsiadając z powrotem do wozu. Boją się, jajogłowi... Tak zresztą być powinno. Oni powinni bać się nawet bardziej niż my, wszyscy normalni obywatele razem wzięci. Przecież my zwyczajnie nic nie rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego stopnia nic nie rozumieją. Patrzą w tę przepaść bez dna i wiedzą, że są skazani – muszą kiedyś zejść do tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejść na dół trzeba, a jak to zrobić i co tam jest na dnie, i co najważniejsze czy da się potem powrócić?... A my, grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określić, w przeciwną stronę. Słuchaj, Dick, a może tak właśnie być powinno? niech wszystko się toczy swoją koleją, a my już jakoś damy sobie radę. On ma rację: największym tytułem do chwały ludzkości jest to, że przetrwała i ma zamiar nadal przetrwać... A jednak niech was diabli wezmą, powiedział przybyszom. Nie mogliście urządzić sobie pikniku w innym miejscu? Powiedzmy na Księżycu. Albo na Marsie. Jesteście tak samo obojętni na wszystko. Jak inni, chociaż nauczyliście się zwijać przestrzeń. Piknik. Pikniku im się zachciało...