Cytaty książkowe

Moderator: Szeregowy_Równoległy

Awatar użytkownika
Emdegger
Posty: 1687
Rejestracja: 24 wrz 2006, 12:30
Lokalizacja: z kobiety
Kontakt:

Post autor: Emdegger » 19 lis 2009, 14:43

Tm pisze:
Emdegger pisze:A nieco poważniej - czy czytywałeś regularnie publicystykę Halla, Michalskiego albo Wildsteina z lat dziewięćdziesiątych?
A powinienem? W latach dziewięćdziesiątych? to ja czytałem Verne'a i Wyborczą.
Ja też czytałem GW i ją porzuciłem, natomiast prawie pewne jest, że niektóre przyczyny za tym, iż nie jesteśmy entuzjastami Michnika są niewielkiej części takie same.

Nie musiałeś ich czytać, ale publicystyka Wildsteina stała wtedy na o wiele wyższym poziomie. Nawet Legutko nie bredził o duszy polskiej, tylko pisał konstruktywnie, co spowodowało, iż ja jestem takim lewicowcem troszkę prawoskrętnym.

Naomi Klein? Czy ja wiem? Za dużo typowego lewactwa w tych książkach. Ale ona rozprawia się już z zastanymi patologiami kapitalizmu, natomiast Marcuse porywająco zrobił z Adama Smitha zgniłe jabłko, pokazując ukryte mechanizmy niewoli kapitalizmu oraz ich genezę. Różni się od Klein przede wszystkim tym, że jego zdaniem, które podzielam, kapitalizm nie alienuje (wcale) i nie wyklucza w tak dużym stopniu jak mu się to przypisuje. No i jego analiza jest jakieś 100 razy głębsza.
"Coś ci powiem chłopcze! Gdy będziesz wracał do domu dziś wieczór, a jakiś psychopata rzuci się na ciebie z garścią malin, nie przyłaź mi tutaj skomleć." - John Cleese

Tm
Posty: 7492
Rejestracja: 13 gru 2005, 21:27
Lokalizacja: Boskie Buenos

Post autor: Tm » 19 lis 2009, 19:17

To kolejna część, nawet z pasującym do ostatnich postów fragmencie (w książce jest tez o Naomi Klein, ale słabsze, więc nie zamieszczam).
RAZ pisze:Debata publiczna - zasadniczo ogranicza się u nas do określenia, kto jest swój, a kto nie (Czyli aktualnie: kto jest z PiS, a kto z PO). Potem już wiadomo, że jeśli mówi nasz, to nie tylko ma rację, ale jest człowiekiem pod każdym względem znakomitym, uczciwym, utalentowanym etc.; a jeśli nie nasz, to wręcz przeciwnie.
(...)
Kapitalizm - stale oskarżany u nas o wszelkie zło. W starym żydowskim kawale pewnie ubogi starozakonny zobaczył, jak bogacze zajadają się drożdżowym ciastem, i bardzo zapragnął tego smakołyku spróbować. Dostał od kucharki przepis i zabrał się dopieczenia; z tym że z braku masła użył smalcu, zamiast dwunastu jajek, o których mówił przepis dał dwa, nie dodał cukru ani drożdży, bo skąd, a nie mając formy do pieczenia upiekł placek na popiele. Po czym skosztował, splunął i zdumiał się: "Że też bogaci ludzie jedzą takie świństwo!". Tak samo właśnie jest z gadaniem, że kapitalizm w Polsce (i zresztą w ogóle) "się nie sprawdził".
(...)
Kolonialny sierżant - figura przydatna do zrozumienia stosunku naszej elity intelektualnej do Europy i własnego narodu. Murzyn, który dosłużył się u białych stopnia podoficerskiego, gardzi czarnuchami bardziej niż jakikolwiek biały rasista, a wszelką swojskość, tam-tamy, rytualne maski czy tańce budzą w nim jedynie irytację. Widzi w tym ciemnotę i żałosny balast oddalający od cywilizacji. Marzyc potrafi tylko o tym, żeby zbieleć, i tego samego wymaga od rodaków.

Awatar użytkownika
TGM
Posty: 5460
Rejestracja: 14 gru 2005, 22:52

Post autor: TGM » 05 sty 2010, 19:45

Limes inferior. Baaardzo fajne.
— Ta cholerna klasyfikacja... — mruknął Matt. — Czy to potrzebne?
— Posłuchaj. — Sneer usiadł wygodnie, zapalił. — Jeśli nie przemawiają do ciebie oficjalne artykuły prasowe, ja ci to wyjaśnię prościej. Jest kilka podstawowych cech, jakie winno posiadać idealne społeczeństwo. Jasne, że nigdy się nie osiągnie ideału. Ale należy zbliżać się do niego maksymalnie. Pierwsza rzecz to równe szansę. A więc powszechny dostęp do wykształcenia. Ten warunek spełniliśmy. Mamy powszechne wyższe wykształcenie. Dawniej się mówiło: trzeba mieć „papierek", reszta nieważna. Kto miał ten „papierek", miał większe szansę. Kto go nie miał, pozostawał z poczuciem, że ten brak decyduje o wszelkich niepowodzeniach. Usunięto to źródło społecznej frustracji. Wprowadzono powszechne wyższe studia. Obowiązkowe! A jeśli miały stać się obowiązkowe, trzeba było umożliwić każdemu ich ukończenie. Umożliwić to znaczy dostosować poziom wymagań do poziomu studentów. Teraz już nikt nie powie, że nie dano mu szansy. Cóż dalej? Druga drażliwa sprawa to zarobki. Próbowano różnie. Dawanie „według potrzeb" to nieosiągalny ideał. Potrzeby są nieograniczone, rosną w miarę ich zaspokajania. A środki na to są zawsze skończone i ograniczone. Dawanie „według pracy", owszem, to dobra zasada. Ale zastosować ją w całej rozciągłości można tylko wówczas, gdy wszyscy mają pracę. Można jeszcze dawać wszystkim po równo. Też nieźle, ale niezupełnie sprawiedliwie, a ponadto powoduje to powstawanie różnych niepożądanych antybodźców. W naszym społeczeństwie realizuje się pewien szczególny „cocktail" tych różnych zasad podziału, przy równoczesnym zróżnicowaniu wymagań. Wymagamy od obywateli tym więcej, im wyższy jest ich poziom możliwości umysłowych, zdolności, aktywności intelektualnej. Gdy wszyscy mają równe wykształcenie, jedyną metodą określenia owego poziomu przydatności intelektualnej jest powszechna klasyfikacja przy użyciu systemu testów. Stąd siedem klas przydatności, od zera do szóstki. Każdy może być powołany do pracy, aczkolwiek, jak wiemy, w praktyce potrzebni są tylko ci, którzy mieszczą się między zerem a trójką. Z podziałem dóbr sprawa jest bardziej-skomplikowana, lecz, przyznasz, rozwiązano ją niezwykle zmyślnie. Wedle zasady: „każdemu po równo", każdy, niezależnie od klasy, dostaje tyle samo czerwonych punktów miesięcznie. Obojętne, czy pracuje, czy nie, bo to nie od niego zależy. Według zasady „każdemu według jego możliwości" obywatele otrzymują dodatkowo punkty zielone. Tym więcej, im wyższą klasę intelektu reprezentują. Stwarza to bodziec do zwiększenia swych możliwości, do osiągania wyższych klas, a więc do zwiększania swej potencjalnej przydatności społecznej. Liczba zielonych nie zależy od tego, czy się pracuje czy nie. Premiowana jest gotowość i odpowiedni poziom przydatności do pracy. A w końcu ci, którzy pracują, wynagradzani są dodatkowo, wedle zasady: „każdemu według jego pracy", punktami żółtymi. Muszą przecież mieć jakiś bodziec do wydajnego działania. Ot, i masz w skrócie nasz doskonały system społeczno-ekonomiczny. Nikt nie zostaje bez środków do życia, jeśli nawet nie ma dla niego pracy i jeśli natura nie obdarzyła go najwyższego lotu intelektem...
— Ładnie to przedstawiłeś — powiedział Matt cierpko. — Należy jeszcze tylko dodać, że za czerwone punkty można dostać jedynie podstawowe środki do życia: niezbędną odzież, najprostsze pożywienie i skromne mieszkanie...
— Zgoda, i zupełnie słusznie — wtrącił Sneer ironicznie. — Ponadto każdy, w zależności od klasy, dostaje mniej lub więcej punktów zielonych, za które ma prawo nabyć nieco bardziej wyszukane artykuły: naturalne tworzywa, prawdziwą szynkę... A ci, którzy wydajnie pracują, mogą za swoje żółte punkty dostać różne luksusy, a wśród nich dobre piwo... Czy nie uważasz, że wszystko jest w porządku?
Matt patrzył na Sneera wciąż nie mogąc odgadnąć, czy ten broni z przekonaniem przedstawionego systemu społecznego, czy kpi sobie z niego.
— A ty, jak uważasz? — spytał wprost.
— Mnie jest z tym wygodnie — powiedział Sneer, dopijając piwo.

Awatar użytkownika
MZ
Słońce Radomia
Posty: 8425
Rejestracja: 15 gru 2005, 14:25
Lokalizacja: Radom
Kontakt:

Post autor: MZ » 19 cze 2010, 22:43

:arrow: Dostałem link do tego tekstu, jako że akcja rozgrywa się w warszawskich tramwajach. Fragment nawet ciekawy.
Polityka.pl pisze:Recenzja książki: Małgorzata Rejmer, "Toksymia"

Pudrowanie nieboszczyków

Tak dobry debiut nie zdarza się ostatnio często.

Dobry debiut, taki jak „Toksymia” Małgorzaty Rejmer, nie zdarza się ostatnio często. Bohaterowie powieści przykuwają uwagę: Jan pisze mowy pogrzebowe dla zakładu „Przyjemny pogrzeb”, Ada odwiedza ojca w psychiatryku, a Anna, studentka, chowa się przed starcem-powstańcem, który ją prześladuje od czasu wywiadu, Longina polonistę-tramwajarza nie rozumie żona. I jeszcze pani Lucyna, radiomaryjna staruszka, która czuje się ramieniem Ducha Świętego. Mieszkają w warszawskiej kamienicy, ale tak naprawdę łączy ich tytułowa toksymia, czyli toksyczna więź z innymi. Wszyscy są poranieni, zadają ból i nienawidzą bliskich albo mają o nich fałszywe wyobrażenia. Powstaniec nachodzi Annę, która wpada w depresję, Jan oczekuje wiele od Ady, a Lucyna od Jana. Wszyscy są pogrążeni w jakimś „nieżyciu”. Rejmer doprowadza ich na brzeg przepaści, czyli do wypadku tramwajowego, ale rozwiązanie tej sytuacji nie jest, na szczęście, oczywiste.

W książce króluje groteska: gorzej jest zginąć od przywalenia konarem czy kamieniem? – zastanawiają się widzowie wypadku. Powieść Rejmer utrzymana jest w konwencji nieco zapomnianej dziś prozy psychologicznej, ale prawdziwym patronem książki mógłby być Stanisław Grochowiak i opisywana przez niego materia w rozpadzie. Anna to „kilka patyków powiązanych sznurkiem”, ciała innych postaci też przypominają przypudrowanych nieboszczyków. To właśnie cielesność w stanie rozkładu jest najważniejszym bohaterem tej książki. Temat kłopotów z ciałem powraca teraz u wielu młodych pisarek. Przy czym Rejmer zwraca uwagę nie tylko ciekawymi postaciami, ale i celnością zdań, dobrze prowadzoną narracją i przede wszystkim czarnym humorem, w którym zanurzona jest „Toksymia”.

Małgorzata Rejmer, Toksymia, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2009, s. 192

Obrazek
Fragment książki "Toksymia"

Fotele są dobre, w 70 procentach unijne. Tramwaj wiezie Polaków w dobrobyt, na który zasłużyli po 123 latach zaborów, 6 latach tortur niemieckich i 44 latach dymania przez Rosjan. Za te wielolecia upokorzeń Unia Europejska funduje Polakom: drogi i ulice, mosty i tynki, drzewa i krawężniki. Polacy się cieszą, ale też się nie cieszą. Z czego tu się cieszyć? Unia Europejska mogła zareagować, kiedy nas rozkradali zaborcy. Teraz na wszystko jest już za późno. Polacy mają w sobie wiele ran, zarobaczonych i brudnych, które śmierdzą. Polską raną jest mężczyzna o kulach, w ortalionie. Należy go zdezynfekować, odrobaczyć i wyperfumować, żeby był Polakiem stylizowanym na manekiny z europejskich sklepów, manekiny dumne z braku przeszłości. Przeszłość jest dla tych, którym rany nie śmierdzą, blizny po ranach precyzyjnie wycięto.

Kaleka podnosi się i opiera na kulach, które rozjeżdżają mu się. Kaleka syczy, chrząka. Śmierdzi Polską, która się wstydzi. Pełza do wyjścia. W tramwaju unijnym jest wiele schodów, które prowadzą wprost na rozorany chodnik. Czemu w tramwaju unijnym jest tyle schodów? W tramwaju unijnym jest tyle schodów, ponieważ w świecie unijnym nie ma polskich kalek. Mężczyzna zwleka się z pierwszego stopnia. Przed nim drzwi zamykają się, więc szybko wstawia w nie kulę. Prowadzący unijny tramwaj mężczyzna, który nie śmierdzi, za nic ma tkwiącą w drzwiach kulę kaleki, który śmierdzi. Fru, rusza tramwaj. Dwa krzesła dalej młody mężczyzna krzyczy „ej”, bo przecież kaleka też jest człowiekiem, dowiedział się tego każdy, kto w liceum miał zajęcia z wiedzy o społeczeństwie. Ktoś, kto z tych zajęć miał piątkę, krzyczy z końca tramwaju jeszcze głośniej „ej”.

Ty pedale! woła na motorniczego kaleka. Ty pedale ty! Złamiesz mi kule!

Z kulą tkwiącą na zewnątrz, mężczyzna w środku tramwaju pluje, pieni się. Ludzie chichoczą, ktoś krzyczy, ktoś się podrywa. Kaleka skomle. „Co za pedał skończony, jebany” - mamrocze. „Pedale...” powtarza cicho, do siebie. Zmarkotniały, kurczy się. Gdy tramwaj staje na przystanku, kaleka wytacza się kuśtykiem. Ludzie otrzepują ubrania, z ulgą wdychają odzyskane powietrze.

Tuż za kaleką, potykając się o szczeliny w chodniku, wysiada Ada Amek, osoba znikoma. Ojciec powiedział kiedyś Adzie: Gdyby Bóg chciał cię robić z innego materiału, byłabyś z pleksy. Ada roześmiała się, a potem sprawdziła, co to takiego jest. Myślała że rodzaj kamienia szlachetnego, ale się myliła.

Wymijając kalekę, Ada wyobraża sobie, jak pewnego dnia jakaś miłościwa instytucja za całkowite darmo funduje mu komplet pościeli. Najlepiej na dwa dni przed śmiercią. W czystej pościeli umierać przyjemnie, doceni to nawet ten, kto chorował w brudnej. Tylu jest dobrych ludzi na świecie, klikających codziennie w brzuszek Pajacyka, zostawiających szmajtadały na krawędzi kontenera, nie zamykających śmietnika po skorzystaniu, sypiących wróblom okruchy.

Świat jest zły i ludzie też są źli, mówi ojciec.

Świat nie jest zły i ludzie też nie są, mówi Ada. Zastanawia się. Źli.

Co ty możesz wiedzieć, złości się ojciec.

Ada mówi: nic.

Nic, myśli Ada, nic to, nieważne. Idzie przed siebie krokiem kolebiącym, dajcie jej chwilę, Ada ochłonie, wyreguluje sobie przepływ powietrza przez płuca i będzie już chodzić normalnie, ćwiczyła to wielokrotnie.

Idzie Ada przez wąskie przejście między torami a rondem, staje Ada na przejściu dla pieszych, próbując zajmować minimum chodnika, i znowu się dziwi, kto to wymyślił, po linii koła stłoczona kawalkada nacierających na siebie karlich budynków z tektury i blachy, z bibułą w oknach, a potem przerwa, i tumult wieżowców, i przerwa, karle budynki i wieże gmachów, i połysk i brud i przerwa, bieda z azbestu i kurzu, bogactwo na kredyt i kod. Patrzy Ada na neon Uniwersamu Grochów, na pozór poobrywany, lecz w nocy świecący krzepką landrynką. Patrzy Ada na agorę restauracji Astoria, na kwadrat zszarganej płyty, niewydolną fontannę w kształcie kobiety, okoloną przez przycupnięte postacie, panie tlenione, panów piszczelowatych, spędzających ti tajm, a z powiek piasek i kurz. I wszyscy przeważnie niewyjściowi, przeważnie niekonieczni, poobrywani i ogorzali, w katalogu „U twych drzwi” reklamować mogą tekturę, żwir, kołki w płocie, a jeden pan rozwłóczony na ławce także domowe sposoby leczenia wrzodów na tyłku: przez naświetlanie słoneczne, do stosowania w miejscach publicznych: dlaczego by nie.

Ada Amek z daleka widzi jego wrzody, odsłonięte za sprawą ściągniętych spodni. Wrzody są sino-fioletowe. Ada odwraca głowę, żeby wrzodów nie zobaczyć więcej, najlepiej niczego więcej nigdy nie widzieć. Ostatni raz wzdrygnęła się tak, gdy w internecie zobaczyła ciało kobiece solidnie nadgryzione przez kanibala.

Kanibala Ada obejrzała sobie na YouTube. Był chudy i nieśmiały. Kilka razy powtórzył „I'm crazy”, jakby chciał się upewnić, i wydawał się zawstydzony, patrząc spode łba na dziennikarkę, która przyglądała mu się z mieszaniną odrazy i niedowierzania.

Ale to było online, not real. A to jest offline, i to jest realne, to jest prawda w oczy kole.

Papierosa chociaż daj, rozlega się wycie. To nawołuje ludzkość kobieta ze skurczoną twarzą, stacjonująca na chodniku, podobna do zydelka przykrytego szmatami. Ludzkość przechodzi mimo, spiesząc się do kipiących ze złości garnków ze zupą.

Ada potyka się, a musi iść dalej. Na rondzie Wiatraczna przesiada się do tramwaju na Pragę jeszcze dotkliwszą, jeszcze bardziej zmętnioną. Po drodze Ada widzi:

„Stanisław Iwański leczenie bioenergoterapią. Przeganianie demonów. Oczyszczanie aury w pomieszczeniach prywatnych, biurowych. Porady zdrowotne uczuciowe ogólne”.

Ada chciałaby wiedzieć: Kiedy to wreszcie się skończy. W dłoni ma torbę z zakupami. Zakupy to jej kamienie.

Potem widzi sklep monopolowy Whiskay. Skaj to niebo albo dość nieautentyczna skóra dla osób oszczędzających bądź życiowo oszczędnych, doceniających substytuty jako równe a momentami lepsze od autentyków. Ada miała kiedyś sąsiadkę, która chodziła w skaju z diamentami. Sąsiadka nazywała się Łucja, a jej chłopak ją bił.

Ale tak, żeby nie bolało, uspokajała Łucja.

Na końcu tramwaju Ada przywiera do barierki. Gdzie by tu nie spojrzeć, na co by nie popatrzeć? Na łysin e mężczyzny stojącego obok jak białe larwy much wypełza pot. Grupa młodych Cyganów, dudniących i wartkich, przekrzykuje się nawzajem, któryś z nich rzuca w powietrze strzępy piosenki. Ada uśmiecha się do swojego szczęścia: jest w miejscu, w którym śmierdzi najmniej.

I wysiada. Jeszcze tylko przejść przez światła, obok rozgrzanych samochodów (w których siedzą ludzie, Ada nie może uwierzyć: nad górną wargą mają pot, a w żyłach tętniącą krew) minąć solarium Tunnezja, z którego wychodzi właśnie dziewczyna żółto-brązowo-różowa z dziewczyną żółto-brązowo-pomarańczową, i już: znajomy, lodowaty smrodek stęchlizny, pomieszany ze świdrującą wonią kociego moczu, który oblepia ją, gdy pokonuje kolejne stopnie.

Ada staje przed drzwiami. Ada stoi. Myśli: tata żyje. Nie martw się, Ada. Przekręca w zamku klucz.

Nim otworzy drzwi, ojciec zdąży dobiec do przedpokoju i zastygnie w dramatycznej pozie, na ugiętych nogach, lekko pochylony do przodu, w pasiastej piżamie z nisko opuszczonym krokiem, poplamionej w okolicy genitaliów.

Co tak długo? pyta ojciec, wymachując przegubem, na którym nie ma zegarka. Odwraca się plecami, dobitnie szurając, i w pokoju, z westchnieniem ulgi, opada na fotel. Niech Adzie będzie wstyd, należy jej się. Ty wstydu nie masz, mówi ojciec do siebie. Ojciec jest schorowany i ojca męczy wszystko, najbardziej czekanie. Od takiego czekania można oszaleć. Mija sekunda – krótko, mija druga sekunda – krótko, ale mija sześćdziesiąt sekund – długo. Pomnożyć przez minuty, a czas rozwija się jak nieskończona nić z olbrzymiego kłębka. Ile minut porządny człowiek może wytrzymać? Jedną? Tak. Dwie? Proszę bardzo. Ale niechby Ada usiadła w jego fotelu i spróbowała wytrzymać godzinę. Siedząc. A jednak Ada każe mu czekać! Kto tam ją widział czy przed zapukaniem nie stała jeszcze pod drzwiami, minutę albo i więcej, tylko po to, żeby mu dokuczyć. Może tam stoi, a może tam kuca i opierając krzyżówkę o kolano, rozwiązuje kretyńskie hasła. I ślini ołówek, co samo w sobie jest już ohydne.

Obrzydliwe, perfidne, mamrocze ojciec.

Co mówisz, tato? woła z kuchni Ada.

Nic do ciebie nie mówię, odkrzykuje ojciec.

Ada niesie herbatę, na którą dmucha z przejęciem. Tylko mi tam nie napluj, pilnuje ojciec. Herbata jest w szklance, szklanka jest w metalowym koszyczku, koszyczek ma uchwyt, którego trzyma się Ada. Ojciec wyciąga ręce. Daj, postawię, mówi Ada. Ojciec chwyta za koszyczek, metal i szkło parzą go. Sss, syczy ojciec. Oparzyłem się przez ciebie!

Ada kładzie szklankę na stoliku. Przez najbliższe minuty ojciec nie weźmie jej, bo jest obrażony. Nie wezmę jej, mówi. Po trzech minutach bierze, skoro herbata ostygła.

Dobra? pyta Ada.

Herbata zawsze jest dobra, mówi ojciec. Ale przez moment coś jakby było mu Ady żal. Herbata jest dobra, a Ada jest durna, i cóż można na to poradzić? Proste czynności Ada wykona, herbatę poda, stwarzając problemy, ale do przezwyciężenia.

Wyszedłem dziś z domu kupić sznur, mówi ojciec.

Nieruchoma, pochylona głowa Ady podrywa się jak spłoszony ptak.

Sznur? pyta Ada.

Nigdzie nie mają porządnego sznura, mówi z urazą ojciec.

Ada drży, ale po chwili przestaje. Wychodząc, zamknęła ojca na klucz. Klucz: jedna z rzeczy najpilniej chowanych przed ojcem. I jeszcze noże, nożyczki, żyletki. Gdy ojciec chce, Ada goli go sama. Ale ojciec niczego od niej nie chce.

Przecież ja muszę mieć porządny sznur! woła ojciec. Nawet jeśli schudłem teraz dwanaście kilo. Wyglądam jak skóra i kości. Policzki mam całe pozapadane, jak dwie przepaście. W żadnym miejscu nie przypominam siebie. W żadnym lustrze nie wyglądam jak ja.

Ojciec zamyśla się.

Oto jest on: wysoki, skurczony, jakby właśnie dostał w brzuch i nie był w stanie się wyprostować, z nieproporcjonalnie małą głową, pokrytą rzadką warstwą cienkich włosów, gdzieniegdzie przylepionych do skóry warstwą łoju, odstających na czubku głowy jak kilka małych, potarganych piór. Oczy ojca są małe, ciemne; z powodu ciągłego mrużenia powiek, typowego dla krótkowidzów, kąciki oplotła siatka grubych zmarszczek. Na twarzy zostały mu ślady młodocianej działalności w lokalnych, nieudolnych gangach: dwukrotnie złamany nos wybrzusza się w okolicach prawego nozdrza, jak gdyby zdobił go pączkujący guz. Teraz część jego twarzy zasłaniają szaro-sine wąsy, ale po zgoleniu odsłoniłaby się kreska wąskich warg, pozbawionych barwy, podobnych do cienkiej glisty.

Bardzo słabo wyglądasz, mówi ojciec. Taka jesteś mizerna, wynędzniała. Ile razy ci mówiłem, nie chodź w brązowym. W czarnym też ci nie wolno. I zapomnij o szarym. Żółty, czerwony, to są kolory dla ciebie, jak ktoś wygląda tak blado, to w szarym jest przezroczysty.

Ojciec zamilkł, ale po chwili się uśmiechnął.

Cię nie ma po prostu.

Między ustami ojca biegną dwie pionowe bruzdy, które ryją w policzku tak głęboko, że w zagłębieniach mogłyby mieszkać małe zwierzęta. Ada myśli: chrząszcze, żuki, muszki owocówki.

Gdzie są koty? pyta Ada.

A skąd ja mam wiedzieć, gdzie są koty, obruszył się ojciec. Gdzieś są, chowają się.

Dałeś im rano jeść?

A ty tego nie potrafisz zrobić? Przecież wiesz, że ja mam depresję. A kotów trzeba się pozbyć. Na takie nerwy nie mogę trzymać kotów. Szurają w nocy, gonią się. Jak im mówię, żeby przestały, to szurają jeszcze bardziej. Zamykam drzwi od sypialni, to skaczą na klamkę i sobie otwierają. Wchodzą, miauczą. Prześladują mnie po prostu, Czarny najbardziej. Rudy ma dobre serce, ale Czarnego diabeł tresował. Czarnego, za to wszystko, co mi zrobił, powinienem z okna wyrzucić. Kuwety wyczyścić nie zapomnij, bo mi gdzieś znowu naszczą cynicznie. No idź je nakarm.

Ojciec zamyślił się.

Nie wiem, kto powiedział, że koty to najlepszy środek na depresję, ale chyba nigdy na nią nie chorował. Tylko kłopoty i szczyny. Jak je głaszczę, to mi wcale nie przechodzi, tylko się denerwuję jeszcze więcej, bo śmierdzi. I teraz mi powiedz, co ja zrobię z dwoma kotami, które sam sobie wyrządziłem?

Ja je wezmę, krzyknęła Ada z łazienki, czyszcząc kuwetę.

Ty? zdziwił się ojciec. A na co ci dwa koty? Przecież to tylko kłopot. Ty byś sobie z nimi nie dała rady. Muszę dać je komuś, kto będzie umiał się nimi zająć.

Wezmę te koty, powiedziała Ada, wchodząc do pokoju.

W zeszłym roku o tej porze byłem w Egipcie, odpowiedział ojciec.

Ada milczy. W jej twarzy wszystko jest nieruchome, tylko powieka drży. Wszyscy widzą, jak drży powieka, wydaje się Adzie, i dlatego często przykrywa ją palcem. Ale nikt nigdy na Ady powiekę nie spojrzał.

Przecież od dwóch lat prawie nie wychodzisz z domu, protestuje Ada.

Awatar użytkownika
Szeregowy_Równoległy
Szeregowe Chamidło
Posty: 11868
Rejestracja: 13 paź 2008, 11:37

Post autor: Szeregowy_Równoległy » 20 cze 2010, 0:09

Skoro mistrzostwa, to może coś o piłce?
Wojciech Kowalczyk - Kowal, prawdziwa historia pisze: Właśnie za Piechniczka odbyło się - bo nie można użyć słowa "zorganizowano" - najbardziej skandaliczne zgrupowanie w historii reprezentacji Polski. Wyjazd do Moskwy. Kto był, niech żałuje! Popełniłem wtedy jeden z największych błędów w swojej karierze - nie zrezygnowałem, podobnie jak Andrzej Juskowiak i Tomek Iwan, z występów w kadrze Piechniczka. Oszczędziłbym sobie nerwów, późniejszych kłótni, wyzwisk. W reprezentacji pana Antoniego nic nie było takie, jak być powinno. Nawet treningi średniowieczne. Żeby oddać strzał na treningu, musiałem przebieć sto metrów na gazie. Miałem siłę, mogłem biegać, ale jaki w tym sens? Nigdy w karierze nie zdarzyło mi się przebieć sprintem stu metrów, aby oddać strzał. W meczach uderza się sytuacyjnie i to trzeba ćwiczyć. Jak się robi gierkę, to na skróconym, zawężonym boisku, aby był ciągły pressing, walka i podania z klepki. A nie na wielkim placu, gdzie do najbliższego rywala ma się dwadzieścia metrów i każdy trzyma piłkę tak długo, że w meczu zdążyliby mu nogi urwać. A tu taki Citko - patrzyłem, ten słynny Citko!!! - bierze piłkę i jeździ z nią w kółko. Jak chce, to niech jeździ. Nikt mu nie będzie przeszkadzał. I tak stoi dwudziestu ludzi i patrzy, jak się Citko kiwa sam ze sobą. Duża klasa, Piechniczek wniebowzięty zaciera ręce - cóż za technika! A tak na serio podszedłby "Świerszczu", puknął barkiem i by był koniec jazdy. Wysiadka!
Piechniczek żył w swoim świecie i jego wiedza na temat nowoczesnej piłki ograniczała się do tego, co mu powiedział wice-selekcjoner Andrzej Zydorowicz. Co dwie głowy to nie jedna? Nie tym razem. Przekonaliśmy się o tym w Moskwie.

I oczom naszym ukazał się hotel. Wielki, potężny. Kierowca objechał go trzy razy, robiąc przy tym ze trzydzieści kilometrów. Bądź mądry i znajdź naszą klatkę! Klatek setki, dwadzieścia pięter, na każdym piętrze recepcja i babina od wydawania kluczy. Ma kobiecina robotę. Szansa na to, że ktokolwiek trafi akurat do jej klatki, na jej piętro, była mniej więcej taka, jak to, że trener Piechniczek trafi ze składem na mecz. Rozpoczyna się zgrupowanie w Moskwie.
- Kowalczyk, Juskowiak! Wasz klucz! - zawołano.
Cóż. Chcąc nie chcąc, musiała nadejść ta chwila - wchodzimy! Nie było co się wahać, bo i tak każdy pokój taki sam. Taki sam, czyli typowa ogórszczyzna. Otwierać okno, otwierać drzwi, będzie wietrzenie. Bóg jeden wie, kiedy ostatnio te pokoje były używane - może jako ostatni spał w nich sam Lew Jaszyn z kolegami? Każdy z ekipy robił to samo - wietrzenie! Pierwsza fala smrodu przestała nam dokuczać, gdy już byliśmy zdesperowani, aby iść spać. Druga w nocy.
- Dobra, Jusko, kończymy ten wiaterek, zamykamy stajnię.
Położyliśmy się na łóżkach. Teraz wystarczy zasnąć. Obudzimy się rano i już będziemy o kilka godzin bliżej wyjazdu. Spać... Trach, trach, trach! Nagle ktoś puka do drzwi. Otworzył Andrzej, a stanęła przed nim pani, której grzeczną bym nie nazwał - zresztą, co tu owijać w bawełnę, typowa lampucera, oferująca seksualne usługi.
- Chłopaki wpuścici mnie?
- Won! - krzyknął "Józek", któremu już zaczęły puszczać nerwy.
A w korytarzu słychać "trach, trach, trach" i "chłopaki, wpuścicie mnie?". Pokój po pokoju, piłkarz za piłkarzem. Chodzi łazęga i pyta, kto z niej skorzysta. Chyba nie znalazł się odważniak. - No, niezłe atrakcje na tym zgrupowaniu nam zpewniają - śmialiśmy się. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze zamknąć oczu, a tu... Bum, bum!
- Co to do jasnej cholery było?!
Za oknem kogoś zabili. Dwa czy trzy krótkie strzały z pistoletu.
- Rany, Jusko, gdzie my jesteśmy?
Bądź mądry i śpij. Tam się strzelają, tu puszczają, w dodatku wszędzie śmierdzi. A jak zaraz nas wystrzelają?
Rano śniadanie. Patrzymy co nam przynoszą. Kawałek psa, kawałek szczura, trochę kota - normalka. Z okien widać siedem Pałaców Kultury, aż mi się w oczach mnożyły. Miło. Siedzimy sobie i czekamy na cały posiłek. Aż tu nagle kelner - chlast na ziemię! Wywrócił tackę z jedzeniem na zasyfioną podłogę, ale nic to - pozbierał wszystko brudnymi łapami i niesie na stół. Uuuu.
- Dziękuję, powodzenia, szczęścia życzę - powiedziałem i odszedłem od stołu. Na tym niedoszłym posiłku zakończyłem stołowanie się w tej jadłodajni. Po drugiej stronie rzeki był hotel Kempinsky, już z normalną kuchnią. Kogo było stać, ten jadał już tylko tam.
Mecz jak mecz - czyli do tyłu, ledwie 0:2. Ja grałem tylko chwilkę, bo naciągnąłem mięsień - dziękuję, widzimy się następnym razem. Oczywiście nikt mi nie uwierzył, że naprawdę naciągnąłem, ale jakoś w następnym spotkaniu ligowym w Betisie z tego powodu też nie zagrałem. Z kadry nie zrezygnowałem, zrobili to Andrzej Juskowiak i Tomek Iwan. Jakże byłem głupi, że nie poszedłem w ich ślady! To byli ludzie z poważnych drużyn, z poważnych lig, w których zarabiali poważne pieniądze. Profesjonaliści, którym kazano udać się na jakiś biwak harcerski. Mieli oczy, widzieli co się dzieje wkoło, jak trenuje Piechniczek i jak organizuje całą resztę wraz ze swoim sztabem. A przecież to miał być mecz reprezentacji Polski, nie żadna spartakiada młodzieży! Jak Mieli się nie zdenerwować, skoro wice-trener Zydorowicz był traktowany lepiej niż oni? Może by jakoś przełknęli tę pigułkę, gdyby jeszcze Zydorowicz znał się na tym, co robił. Ale się nie znał. Całe jego komentowanie polegało na wymienianiu, jak się nazywa czyjaś żona i córka, a kto kiedy ma chrzciny.
Nie wiem, czemu nie zrezygnowałem. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Po meczu kolacja taka, jakby jej nie było. Poza tym jak tu zjeść kolację, skoro nikt nie da sobie głowy uciąć, czy kelner wędlinką sobie wcześniej butów nie wyczyścił? Chociaż podobno kilku chłopaków go obserwowało i tym razem nic mu nie spadło. Cóż, jeśli ktoś zjadł, to trzeba to było zapić. Zdezynfekować, żeby się jakiejś salmonelli nie nabawić. Skoro Podbrożny mógł się bananem zatruć, to my możemy wędliną z posadzki. No to przez noc dezynfekowaliśmy, aż w końcu zdezynfekowaliśmy.
A rano wyjazd. Przygotowano nam śniadanie. Nie, zagalopowałem się. Nikt nie będzie piłkarzykom robił śniadania o siódmej rano - był suchy prowiant zapakowany w sreberko. Odwijam to sreberko, patrzę - jakaś dziwna ta bułka. Twardawa. Zaglądam do środka - zielono mi. Sałata to czy wędlina? No chyba sałata, ale żeby tak sałata z sałatą? No nie, jednak wędlina. Postanowiłem przeprowadzić najlepszy z możliwych testów - sprawdziłem, czy bułka ta przy rzuceniu o chodnik zachowuje się jak bułka, którą można zjeść. No to trzepnąłem o ziemię. Akurat Zydorowicz wyszedł zadowolony, uśmiechnięty, jakie piękne zgrupowanie - i patrzy, co ten "Kowal" wyprawia. Zdziwił się. Ja też bym się zdziwił, gdyby ktoś na moich oczach ciskał bułką o chodnik, a ta by się nawet nie rozwaliła. Wkurzyłem się na poważnie. Walnąłem całą tą paczką żywnościową o ziemię. Niestety, nic poza torbą nie ucierpiało.
- Dobra, zostawcie to jedzenie, bo się znowu całą drogę trzeba będzie odkażać - powiedziałem do chłopaków. Całemu temu zamieszaniu przyglądała się grupa biwakowiczów, którzy bezustannie rezydowali pod hotelem. Wszyscy pijani! Ci, którzy akurat nie spali, trzymali się drzew. Co, koledzy, czyżbyście jedli nasze kanapeczki?
Humor mi wrócił, jak przyjechaliśmy na lotnisko. Sam leciałem bezpośrednio do Hiszpanii, a reszta do Warszawy. Gdy zobaczyłem ich samolot z serii tych, co częściej startują niż lądują...
- Adios amigos, powodzenia.
Z Madrytu szybko zadzwoniłem do domu.
- Tato, żaden samolot nie spadł?
129, 177, 178, 187, 194, 197, 207, 716, 401, 517, N35, N85, R1, R3, S1.

Nazywam się Major Bień

Awatar użytkownika
Dantte
Posty: 2863
Rejestracja: 09 sie 2006, 15:00
Lokalizacja: 8052

Post autor: Dantte » 20 cze 2010, 13:15

Osobiście znam córkę tego pana (jeżeli kogoś to interesuje to ma 15 lat : ) ), jak i zarówno tego pana. Bardzo sympatyczny człowiek, sporo czasu siedzi pod bródnowskim pubem w dresie i z kolegami popija piwko... Czasem pójdzie komentować do Polsatu ;-)
2 3 4 5 6 7 8 9
10 11 12
13 14
15 17

radeom
Posty: 2469
Rejestracja: 22 lis 2007, 17:29

Post autor: radeom » 20 cze 2010, 13:47

Dantte pisze:sporo czasu siedzi pod bródnowskim pubem
Pod którym? :)

Awatar użytkownika
Szeregowy_Równoległy
Szeregowe Chamidło
Posty: 11868
Rejestracja: 13 paź 2008, 11:37

Post autor: Szeregowy_Równoległy » 20 cze 2010, 19:36

Miami? :D
129, 177, 178, 187, 194, 197, 207, 716, 401, 517, N35, N85, R1, R3, S1.

Nazywam się Major Bień

Awatar użytkownika
Santos
Zbanowany
Posty: 1727
Rejestracja: 06 kwie 2006, 16:07

Post autor: Santos » 21 cze 2010, 11:31

Dantte pisze:, jak i zarówno tego pana.
Osobiście rozumiem? :D

Awatar użytkownika
Szeregowy_Równoległy
Szeregowe Chamidło
Posty: 11868
Rejestracja: 13 paź 2008, 11:37

Post autor: Szeregowy_Równoległy » 21 cze 2010, 17:11

Miałem okazję poznać Kowalczyka. Bardzo normalny facet. Chciałbym, żeby wszyscy, którzy dorobili się jakichś poważniejszych pieniędzy umieli pozostać normalnymi ludźmi tak jak Kowal właśnie. I żeby umieli mieć do siebie tyle dystansu :smile:
Wie ktoś może czy dalej w wolnych chwilach kopie z kumplami pod blokiem? :D
129, 177, 178, 187, 194, 197, 207, 716, 401, 517, N35, N85, R1, R3, S1.

Nazywam się Major Bień

Awatar użytkownika
Dantte
Posty: 2863
Rejestracja: 09 sie 2006, 15:00
Lokalizacja: 8052

Post autor: Dantte » 22 cze 2010, 10:56

Santos pisze:
Dantte pisze:, jak i zarówno tego pana.
Osobiście rozumiem? :D
Jako ojca koleżanki :P
Tak, kopie. Tak, Miami ; )

Awatar użytkownika
Daniel_FCB
(kaczofob)
Posty: 1537
Rejestracja: 23 lut 2008, 20:54
Lokalizacja: Natolin

Post autor: Daniel_FCB » 09 lip 2010, 21:35

W ramach dyskusji o myślistwie przypomniał mi się jeden z felietonów Jeremy'ego Clarksona:
(...)Jednocześnie ludzie z Greenpeace długo i wnikliwie przyglądali się światu. Zauważyli budzace niepokój rozprzestrzenianie się islamskiego ekstremizmu i korupcję w afryce. Dostrzegli ucisk panujący w Birmie i rzeź na Bliskim Wschodzie. I stwierdzili, że warto coś zrobić z waszymi ogrzewaczami do patio.(...)
A jak już piszę w tym temacie - swego czasu setnie się ubawiłem tym zdaniem:
Terry Pratchett, Świat finansjery pisze:Wciąż się zastanawiał, jak nielogiczne może się stać logiczne rozumowanie, jeśli zajmuje się nim dostatecznie duży komitet.

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7496
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 18 paź 2010, 19:28

[quote="John Irving, "Regulamin tłoczni win""]Homer Wells przysłuchiwał się tym miarowym odgłosom jak podróżny z innego świata, usiłujący rozszyfrować sens rytmu plemiennych bębnów. jakoś nie umiał wciągnąć się w atmosferę. Draperowie wydawali mu się monolitami stabilności – i to go peszyło. Dopiero gdy był znacznie starszy, zrozumiał, co naprawdę odstręczało go od tej rodziny: ich niezmącone, wszechobecne samozadowolenie, jakby stale sami sobie gratulowali, że są tacy świetni; i ten zapał, z którym na każdym kroku upraszczali życie do poziomu szarej nudy.[/quote]
Niedawno czytałem dwie książki James'a Pattersona o detektywie Alexie Crossie. Powyższy cytat dokładnie opisuje moje wrażenia wobec głównego bohatera, a także wobec kilkudziesięciorga Amerykanów, których poznałem kilka lat temu pracując w Stanach. Do Pattersona już raczej nie zajrzę, bo wstawek o "jaką jesteśmy cudowną rodziną" w powieści kryminalnej nie da się znieść...

Awatar użytkownika
Bastian
Sułtan Maroka
Posty: 36106
Rejestracja: 13 gru 2005, 14:08
Lokalizacja: Gdzieś tam na północy...

Post autor: Bastian » 18 paź 2010, 19:34

hafilip84 pisze:John Irving, "Regulamin tłoczni win
Mmm, wraca tu :]
Honi soit qui mal y pense... Chemia teraz doszła do wspaniałych wyników. Robią wiewiórki z aminokwasów. Kir Bułyczow
Gdzieś tam może i jest prawda, ale kłamstwa tkwią w naszych głowach. Terry Pratchett
Darmowy ser znajduje się tylko w pułapkach na myszy. Kir Bułyczow

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7496
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 18 paź 2010, 20:33

Chyba nie rozumiem?

ODPOWIEDZ